Od małego zwiedzał świat, ale ostatecznie osiadł w rodzinnym Sochaczewie. Jak mówi, uwielbia to miasto, jest dla niego magiczne. Z wykształcenia lingwista, pracuje jako tłumacz symultaniczny i literacki. Polski pisarz tzw. nowego pokolenia. Dziś naszym bohaterem jest Michał Gołkowski.
- Zacznijmy od Szkoły Podstawowej nr 1 w Sochaczewie, do której chodziłeś. Chodziłeś i nie chodziłeś. Trochę byłeś, a potem nie byłeś, potem znowu byłeś.
- To się zaczęło chyba tak od piątej klasy, w 1991 lub 92 roku. Mój tata, który był wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim w Polonicum, skądinąd to Marek Gołkowski, dostał propozycję wyjazdu na Białoruś, by stworzyć tam początki polskiej służby dyplomatycznej. I propozycję tę przyjął. Wyjechał na Białoruś, a po roku my, nasza rodzina, dojechaliśmy do niego. Więc ja rzeczywiście na przełomie piątej i szóstej klasy zniknąłem. Na dwa i pół roku. W tym czasie żyłem na Białorusi, chodząc do tamtejszej szkoły średniej. A potem, w połowie ósmej klasy, faktycznie dosyć niespodziewanie dla wszystkich, z powrotem się desantowałem. I pamiętam jak wszedłem na lekcję chemii, a Artur Nikodem zawołał „O kurczę, Gołkoś wrócił”! Byłem zaskoczony, że oni mnie w ogóle poznali.
- Potem był Chopin, potem Uniwersytet Warszawski i lingwistyka stosowana. Wybór takiego kierunku był dla ciebie oczywisty?
- Jak tak się temu przyjrzeć, to nawet nie do końca był mój wybór. Na studia chciałem iść i po prostu znałem te dwa języki, angielski i rosyjski, byłem w tym niezły, gdzieś po drodze nawet prawie stanąłem na podium olimpiady językowej. Więc ta lingwistyka była w moim przypadku dość naturalna. Śmieję się, że poszedłem na języki, bo nic nigdy w życiu innego nie umiałem. Muszę tu podkreślić, że to rodzicie mnie tak ukierunkowali i zrobili to dobrze, bo nie czułem się ukierunkowywany.
- Co to znaczy, że pracujesz jako tłumacz symultaniczny?
- W dużym skrócie znaczy to tyle, że w momencie kiedy w telewizji jest jakieś nieoczekiwane przemówienie powszechnie znanego człowieka, w tej chwili jest to albo prezydent Zełenski, albo prezydent Biden, to dzwonią do mnie i każą przyjechać, a jeśli jest za późno, zostaję w domu i podłączam się do mojego przenośnego zestawu tłumaczeniowego, zakładam słuchawki z mikrofonem, a przed sobą mam transmisję. Wygląda to tak, że w słuchawkach słyszę język obcy, a z siebie wypluwam język polski bez opóźnienia, żebyście wszyscy słyszeli, co ten bardzo ważny człowiek akurat w tej chwili mówi.
- To ty byłeś tłumaczem przemówienia Joe Bidena podczas wizyty w Polsce.
- Tak, tego słynnego z pl. Zamkowego. Tak się złożyło.
- To nie było łatwe tłumaczenie.
- To przede wszystkim było ważne tłumaczenie. Ważnego człowieka i w ważnej chwili. Padło tam wiele kluczowych fraz i były momenty, że bałem się, iż źle usłyszałem, że się przesłyszałem. Jak ten, kiedy Biden o prezydencie innego kraju mówi, „Na Boga, ten człowiek nie może zostać u władzy”. Słysząc te słowa i tłumacząc je, faktycznie miałem obawy, że coś wymyśliłem, że może coś zakombinowałem. To raz. A dwa Biden był zmęczony, emocjonalny i mówił trochę niewyraźnie. Najgorsze zaś było to, że źle ustawiono mikrofony, nie wiem dlaczego, w każdym razie łapały przester. Więc kiedy Biden zaczynał mówić głośniej, bardziej emocjonalnie, kiedy mu się zlewały te słowa, efekt był taki, że ja go chwilami nie rozumiałem, nie słyszałem, co mówi po prostu. To było dość dramatyczne, to było bingo wszystkiego, co może pójść nie tak, w trakcie tłumaczenia.
- W 2013 roku wziąłeś się za pisanie. To trochę nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jesteś wnukiem słynnej profesor Marii Gołkowskiej, Honorowej Obywatelki Sochaczewa, legendarnej polonistki z Chopina. A ciebie babcia uczyła?
- Nie, mnie już nie, babcia wtedy kończyła już pracę zawodową. Ale uczyła mnie inna legenda Chopina, czyli profesor Mieczysław Dembowski, słynny Wąs. Nie miałem problemu z geografią i miał w tym udział zeszyt, który dostałem od mojej cioci, dziś uczącej w Chopinie Justyny Grajek, w którym były jej stare notatki, które Wąs powtarzał co do litery i co do kropki na każdej lekcji.
- Co cię pchnęło do pisania?
- Tak naprawdę zacząłem pisać, mając 12 lat. Ja wyrastałem wśród książek. Mimo że babcia i ciocia umarły ładnych parę lat temu, ich dom na Staszica jest do dziś zastawiony księgozbiorem, a sporo tych książek udało się wynieść, oddać, przekazać. Podobno, tak twierdzi rodzina, nauczyłem się czytać, mając cztery lata. I dużo czytałem. I bardzo wcześnie uświadomiłem sobie, że książki nie biorą się z półki czy z księgarni, lecz ktoś je pisze, że taka twórczość w ogóle jest możliwa. Mając mocno krytyczny stosunek do wszystkiego dookoła, do siebie zresztą też, na którymś etapie doszedłem do wniosku, że niektóre z tych książek można by napisać lepiej. Takie książki wręcz mnie wkurzały. Podkreślę jednak, że pisanie książek nigdy nie było moim marzeniem. Po prostu zły, że nikt nie napisał dla mnie książki, którą chciałbym przeczytać, któregoś dnia postanowiłem taką książkę napisać sam.
- I napisałeś. W sumie napisałeś ich 25 i to chyba nie koniec. Czy to prawda, że do napisania książki „Błoto” natchnęła się sytuacja na drodze dojazdowej do domu?
- Rzeczywiście to były czasy, kiedy jeszcze w Sochaczewie nie każda droga pokryta była asfaltem. W pewnym momencie człowiek widzi, że to, o czym pisze, znajduje się w najbliższej rzeczywistości. I to była taka sytuacja. Ale na pewno jest tak, że pomysły na książki biorą mi się z życia, z takiego najprostszego, najbardziej prozaicznego. Nie ma co daleko szukać, każdy z nas jest materiałem na fajną biografię.
- Jakie masz plany literackie?
- Myśmy kiedyś to policzyli z moimi czytelnikami, że biorąc pod uwagę już istniejące pomysły na książki z istniejącymi tytułami, nazwami, mam plan wydawniczy na najbliższe 8, 9 lat. A pewnie mi się jeszcze coś urodzi po drodze. W każdym razie w najbliższych co najmniej ośmiu latach, mam i wiem, co robić.
- Nie masz poczucia, że za dużo pracujesz, za szybko?
- Ostatnio nie. Nauczyłem się zwalniać, hamować, nauczyłem się mówić ludziom, żeby spadali na przysłowiowy bambus, bo mam ochotę odpocząć, nauczyłem się nie odbierać telefonów i potem o tym nie myśleć.
- Ty naprawdę lubisz Sochaczew?
- Uwielbiam to miasto, czy to wracać do niego, czy być w nim. Ja tu się czuję jak w domu, ja tu jestem jak w domu. Ono jest absolutnie śliczne, magiczne, urzekające i wciągające.
- Na zakończenie 10 tradycyjnych pytań. Ulubiony kolor?
- Niebieski.
- Film, który mogę oglądać bez końca?
- „Potop”.
- Książka, którą muszę w najbliższym czasie przeczytać?
- Mam do dokończenia „W mroku gwiazd” Tadeusza Micińskiego, cudowny tomik poezji retro.
- Na bezludną wyspę zabrałbym?
- Kogoś do pogadania i pogrania.
- Potrawa, której nie cierpię?
- Chyba ryby.
- Na parkiecie radzę sobie?
- Całkiem nieźle, szczególnie w rock and rollu.
- Potrafię być pamiętliwy?
- Taaak.
- Najlepsze wakacje spędziłem na, w?
- Jeszcze ich nie spędziłem, ale zdecydowanie na południu, nad Morzem Śródziemnym.
- Prezent, który chciałbym dostać na urodziny?
- Dzień wolnego, mogę?
- No pewnie. Tego życzymy.
/tekst na podstawie audycji Radia Sochaczew "Radiowy RTG"/
z Sochaczewa15:26, 23.01.2023
Zabrakło pytania - kiedy Pan Michał w końcu wystartuje w wyborach na burmistrza Sochaczewa? Chyba czas najwyższy ? Kompetentny i sochaczewianie byliby z niego dumni ?
1 0
Po co człowiekowi, który ma plany zawodowe na najbliższe 8 lat bycie burmistrzem?